Gloger, grantomania i ugory wiedzy zdigitalizowanej. Obserwacja zaangażowana
Gdy w 2016 roku składaliśmy wniosek do Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki, wówczas bez szczęśliwego finału, jeden z dwóch oceniających go anonimowych recenzentów okazał się szczególnie surowy. Zadał nam on (artykułując opinię, używał męskoosobowych końcówek czasownika) filozoficzne, z pozoru retoryczne, pytanie o sens wydawania w naukowym opracowaniu tekstów, które są dostępne w Internecie pod postacią skanu pierwodruków. Można z nich korzystać bez typowych obostrzeń towarzyszących lekturze „analogowych” treści, jedynym warunkiem jest dostęp do „usieciowanego” urządzenia elektronicznego. Dzisiaj funkcja ta cechuje nawet lodówkę i pralkę, co chyba najlepiej obnaża bezkres możliwości czerpania ze zdrojów wiedzy cyfrowej. Do samej idei reedycji starych dzieł niemiał chyba Pan Recenzent zastrzeżeń, w wątpliwość podawał natomiast potrzebę przeznaczania w złotej erze bibliotek wirtualnych na taką działalność bodaj złotówki ze środków publicznych. Jakże się z tego typu spojrzeniem nie zgodzić, skoro nawet uproszczona dedukcja – w ujęciu egalitarnym zwana „chłopskim rozumem” – podpowiada, że jeśli terytorialne, formalne i czasowe ograniczenia dostępu do określonego źródła wiedzy zostają zniesione, trudno w oświeconej części świata kultury o bardziej spektakularny sukces. Wszyscy więc potencjalni zainteresowani: naukowcy, bibliografowie, erudyci, studenci i entuzjaści- amatorzy literackich ciekawostek, nawet urzędnicy oraz wypełnione tabele milionów stron grantowych sprawozdań – winni być zadowoleni. I generalnie są. Przynajmniej, gdy mówimy o statystykach, ministerialnych wskaźnikach, czy też ogólnym modelu społecznej reakcji na określone usprawnienia w przepływie informacji.
[Fot. Zygmunt Gloger, zdjęcie ze zbiorów prywatnych Liliany Gloger ]
CZYTAJ WIĘCEJ...