Poszukiwania zaangażowane
Justyna Sawczuk: Jak trafiłeś na wissarionowców?
Jędrzej Morawiecki: Chciałem pojechać ze swoim przyjacielem, Filipem Łepkowiczem, na Syberię. Byłem początkującym dziennikarzem, on – fotoreporterem. Na początku miała to być wyprawa zaporożcem – to był jedyny samochód, na jaki nas było stać. Pan, od którego chcieliśmy zakupić auto, był bardzo zakłopotany, gdy zapytaliśmy, czy pojazd dojedzie do Moskwy. Potem, kiedy już byłem w Rosji, dowiedziałem się, że o zaporożcach jest dużo dowcipów i że generalnie samochody te są kultowe, ale mało solidne.
Całe szczęście ostatecznie pojechaliśmy pociągiem. Przeżyliśmy masę dziwnych przygód, podróżując w wagonach bagażowych, w salonkach, wagonach restauracyjnych itd. Z jednej strony mieliśmy kurs jak z Kerouaca, czyli włóczęgowski, ale jednocześnie Syberia była spragniona obcokrajowców. Mimo że byliśmy z Filipem między liceum a studiami, to przedstawiano nas jako dziennikarzy, korespondentów. Po raz pierwszy wtedy rozdawałem autografy.
Schemat był prosty: przyjeżdżaliśmy do Abakanu, Krasnojarska itd., szliśmy do miejscowych redakcji (w Abakanie do rządu chakaskiego, gdzie rozmawialiśmy z ministrem spraw zagranicznych) i pytaliśmy, co u nich ciekawego. Okazało się, że w paru miejscach mówiono nam: „W tajdze mamy swojego Chrystusa”. Pomyślałem, że to będzie temat życia. I zaczęliśmy szukać funduszy.
Po roku zacząłem współpracować z „Tygodnikiem Powszechnym”, w Polskim Radiu zacząłem robić reportaże. Wygrałem stypendium im. Jacka Stwory, co pozwoliło mi zaplanować wyjazd. Wyobrażaliśmy sobie, że to będzie niebezpieczne, że będziemy uciekać z tego miejsca. Dziś wiem, że nie byłoby to możliwe, bo naokoło był metrowy śnieg i jedna droga, która się ciągnęła 80 czy 100 kilometrów, ale nie było też potrzeby ucieczki. Po prostu wjechaliśmy tam i okazało się, że kolejnych 5 lat to był ten reportaż radiowy, reportaż w „Tygodniku Powszechnym”, doktorat socjologiczny, a później książka Łuskanie światła. No i film.
CZYTAJ WIĘCEJ...