Nazywam cię Irena
Był rok 1888. Teofila Chrudzimska niedawno urodziła. Niemowlę spało w kołysce zawinięte ciasno w pieluszkę, a troje starszych dzieci bawiło się w pokoju obok. Młoda mama popatrzyła na nie przez otwarte na oścież, dwuskrzydłowe drzwi. Dwóch synów i córka. „Chłopcom jest łatwiej” – pomyślała, kątem oka spoglądając na kołyskę. Rozważała wszystkie za i przeciw. Uważała się za rozsądną osobę. „To będzie dobre dla maleństwa” – dodała w myślach, oceniając skromniutkie wnętrza. Zachciało się jej, żeby to nowe stworzenie miało lepiej, bogaciej, bo Lucjan tak ciężko pracował i tak ubogo żyli. Marzyła o fortepianie, który został w domu rodzinnym. Bardzo lubiła grać. Jeszcze raz przypomniała sobie rozmowę z państwem K. Przyjechali karetą i zaproponowali, że wezmą małą na wychowanie. Dadzą jej wszystko jak córce, bo młoda pani nie mogła mieć dzieci. Szkoda, była taka piękna i miła. A ona ma już trójkę. I nie ma środków na wychowanie całej gromadki. Nie myślała, co powie Lucjan. Postanowiła, że sama zdecyduje. Mieli przyjechać w południe. Spojrzała na zegar stojący na kredensie. To już. Dziecko nawet się nie obudziło, kiedy wzięła je w ramiona i wyniosła szybko na widok nadjeżdżającego powozu. Konie zarżały hamując, a niemowlę otworzyło oczy. Podała je bez słowa w wyciągnięte ręce i usłyszała: „Dziękuję”. Konie pociągnęły powóz dalej, do Łodzi, a ona weszła z powrotem do domu. O niczym nie myślała. Niczego nie czuła. Może trochę wzbierające piersi. Przyszło jej do głowy, że powinna ją nakarmić, ale tak się bała jej dotykać. Westchnęła głęboko.
CZYTAJ WIĘCEJ...