Dywan
Czterdzieści lat.
Brązowy dywan w koniczynki
był łąką, gdzie pasły się nasze złudzenia.
Myślałam, że i moje dzieci nauczą się
na nim chodzić, ale ich kości
jak kostki domina rozsypane w nieistnieniu,
już nikt ich nie pozbiera, nikt ich nie podeprze.
Koniczynki szeptały pojednawczo:
– A tam, bierzesz do głowy,
jutro będzie gorsza bieda.
Na tym kwadracie z wątku i osnowy
istniało nasze małe i zależne
od innych mocarstw
państwo Michalskie, bądź co bądź
byliśmy trzyosobowym narodem.
Przecież mieliśmy kota, pojęcie i pretensje,
a to już naprawdę sporo.
Ojciec go przyniósł z poczty
i nim wszedł do domu,
baby na ulicy oskubały zaklejony rulon.
Każda chciała zobaczyć co za cudo.
– Mamy dywan!
– Jaki?
– Ładny.
– Drogi?
– Bardzo drogi.
– Najładniejsze to perskie.
– Nasz nie z żadnej Persji, nasz aż z Łodzi.
Matka wzięła pożyczkę i kupiła.
– My też kupim.
– Wy gówno kupicie!...
Rózgowy dywan, tania meblościanka
ze szklaną rybą co połknęła słońce
(landszaft bez słońca, kto to widział?!)
i te kryształowe szklanki, których nigdy nie było okazji
używać, czekają. A nas już nie ma.
Odlecieliśmy szybując nad dachami Babilonu i Megiddo.
Rozrzucaliśmy Wiernym czterolistne koniczynki
na znak opamiętania.
CZYTAJ WIĘCEJ...